WAŻNE BY WIDZIEĆ DOBRO…
Witajcie,
Jest takie powiedzenie „co cię nie zabije to cię wzmocni”.
Zgadzam się z nim, jak pewnie wielu z was, aczkolwiek kiedy po raz kolejny natrafiam
na swoją życiową poprzeczkę, która często krzyżuję me plany, trudno mi wierzyć
w jego moc. W końcu istnieją też granice wytrzymałości…, a wobec pewnych
postępów choroby jesteśmy niestety wciąż bezsilni. Tak też bywało u mnie…
Dzisiaj chce podzielić się jednymi z najtrudniejszych
momentów w mojej dotychczasowej drodze z cukrzycą, których było wiele i tak
naprawdę mogłabym śmiało napisać książkę na ten temat. Z tych jednak
najbardziej trudnych okazał się dla mnie czas, w którym to, przyszło się
mierzyć z poważnym powikłaniem cukrzycowym jakim jest retinopatia cukrzycowa, a
więc zmiany na dnie oka, które mogą doprowadzić do całkowitej utraty wzroku.
Zanim jednak takie zmiany się pojawią, trzeba sobie na nie solidnie zapracować,
tak też było i w moim przypadku. Dziesięcioletni bunt wystawił w końcu swoja
fakturę, na którą składały się wahania cukru w granicach 400-500 mg%, a często
nawet i ponad te poziomy, a w dalszym swoim negatywnym postępowaniu poniżej 100 mg%. Jak zapewne
wiecie, stany niedocukrzeń są dużo gorsze dla naszych oczu od tych wyższych
poziomów. Wysokie poziomy powodują powstawanie patologicznych naczyń, stany
niedocukrzeń z kolei, kiedy jest już
zdiagnozowana retinopatia proliferacyjna, pękanie tych naczyń, a w konsekwencji
wylewami krwi do ciała szklistego. Właśnie wtedy kiedy u mnie zaczęły pojawiać
się częste krwotoki, które na początku przybierały postać lekką i wchłaniały
się dosyć szybko, byłam jeszcze w stanie to znosić i normalnie funkcjonować. Poważny problem nastąpił kiedy to wylewy były coraz częstsze i trudne do
wchłonięcia. Jeden krwotok nie zdążył zniknąć, pojawiał się kolejny, a ja
czułam ogromną bezsilność wobec tego co się działo, jednak, czy tak naprawdę do
końca byłam bezsilna? Niestety nie, byłam na etapie kopania sobie swojego dołka
do trumny. W tym samym czasie pojawił się u mnie problem zaburzeń odżywiania,
razem to wszystko tworzyło bombę z tykającym zegarem. Do dnia dzisiejszego
pamiętam te uczucia, które mi towarzyszyły kiedy to wychodząc z domu z jednym
krwotokiem w oku, na które widziałam w 1/3, w drugim trochę lepiej, ale bez
szału, zastanawiając się, czy będę w stanie wrócić o własnych siłach, były
jednymi z najgorszych. Sytuacja, kiedy
to na Dworcu Głównym w Poznaniu stając przed tablica, chcąc sprawdzić dokładną
godzinę i peron odjazdu mojego pociągu, i niestety, nie jestem w stanie
samodzielnie odczytać tych informacji, była straszne i do dnia dzisiejszego pamiętam jak smakowała
ta bezradność, kiedy to „Zosia Samosia”, musi prosić o pomoc, do czego też
musiałam dojrzeć. Wiecie, że proszenie o pomoc, nawet w tych skrajnych sytuacjach wcale nie było
dla mnie takie proste, ale o tym może
innym razem. Takich i podobnych momentów bezradności było sporo i tak jak
wspomniałam śmiało mogłabym napisać o nich książkę. Nie poddawałam się jednak, każdy kolejny
krwotok, z jednej strony mnie osłabiał, a z drugiej determinował do walki, która często bywała żmudna, monotonna,
męcząca i przepełniona mnóstwem upadków.
Wstawałam, lecz tylko na chwilę, po czym
znowu upadałam, niestety na jeszcze dłużej. Jeden krok do przodu, trzy do tyłu.
Jedyne co dawało mi ukojenie i ucieczkę to były właśnie zaburzenia odżywiania, bulimia pomagała na chwile zapominać o trudnych emocjach jakich wówczas
doświadczałam, ale też i tych nie
przepracowanych wcześniej. Natomiast w
epizodach anoreksji nie czułam już nic, żadnych uczuć, emocji z głodem włącznie. O tych poważnych
zaburzeniach w innym poście. Droga do prostej była bardzo długa, często kręta,
wymagała zaangażowania mnóstwa osób, tutaj po raz kolejny podkreślę wkład
Zespołu Lekarzy Kliniki Diabetologii w Poznaniu im. Franciszka Raszeii, którzy to z pełnym zaangażowaniem wspierali
mnie jak tylko mogli, moim lekarzom okulistom, jak i tym wszystkim z którymi
toczyłam swoją walkę i których wtedy napotykałam na tej ciężkiej drodze.
Wymienić każdego z osobna byłoby ogromnym dla mnie zaszczytem, ale Ci
najważniejsi i tak wiedzą ile dla mnie znaczą, i ile im zawdzięczam. Poza tym
nie zapominajmy o jednej ważnej rzeczy w
tym wszystkim. Wsparcie jest mega ważne i bez niego jest bardzo trudno, często
niemożliwie, ale najważniejsze jest zawsze
to, co jest w nas samych. Można mieć za sobą całą masę najlepszych
specjalistów, przyjaciół itd., ale jeżeli my sami nie będziemy chcieli wprowadzić
pozytywnych zmian w naszym życiu to nic ci wszyscy nie znaczą. Każdy człowiek,
zdrowy, chory musi mierzy się z czymś w swojej
codzienności. Jedni maja łatwiej w jednych kwestiach, inni w zupełnie innych,
ale każdy, każdego dnia musi z czymś
sobie radzić i pokonywać własne słabości. Najważniejsze chyba w tym wszystkim jest to, aby mieć świadomość
swoich dobrych i złych stron, aby móc wykorzystywać to co dobre w pokonywaniu
tego co złe, jak i to, aby każdą pomocną dłoń wykorzystać dobrze. W moim życiu,
z jednej strony dążyłam do autodestrukcji, ale z drugiej strony, mam ogromne
pokłady determinacji i uporu, które
wtedy bardzo mi pomogły. Mogłabym dalej pisać, ale staram się ograniczać swe
posty, więc jeśli ktoś z Was ma ochotę dowiedzieć się czegoś więcej, czy po
prostu w chwili obecnej toczy walkę z jakimś demonem życia i potrzebuję
jakiejś pomocy to zapraszam do kontaktu
mailowego. Tymczasem dobrego na pozostała część weekendu.
Pamiętajcie też jedno, może dzisiaj trudno
jest Wam dostrzec światło, ale ono świeci, tylko czasami trochę dalej niż byśmy
tego chcieli.
Pozdrawiam, Ania :)
Dla mnie najgorsze jest, że czasami ludzie nie widzą, że inni mają jakieś ograniczenia zawiązane z chorobą. Ja sama cierpię na bardzo częste migreny i często słyszę, że nie trzeba było tyle pić. A ja od paru ładnych lat jak nie od dekady jestem abstynentką właśnie z powodu migren.
OdpowiedzUsuńKiedy leżałam na neurologii z dziewczynami, które miały stwardnienie rozsiane, często opowiadały, że ludzie z mniejszych miejscowości nie mogli zaakceptować dziwnego ich chodu, który przypominał odurzenie alkoholowe lub narkotykowe. Były one wyśmiewane i gdzie tu mówić o wsparciu innych osób. Ile było artykułów na blogach ludzi, którzy cierpieli na nowotwory, od których nagle przyjaciel się odwrócili, bo nie wiedzieli chyba jak reagować w czasie rozmów.
Myślę, że walka samemu jest walką znacznie trudniejsza aniżeli mając przy sobie wielu przyjaciół i specjalistów. Ale wtedy właśnie wiemy, że jeśli ktoś jest przy nas to jest to człowiek, na którego możemy w 100% liczyć.
Mnie tylko pozostaje Tobie życzyć powodzenie i jakby co to mail też jest dostępny na mojej stronie!!!!
Ktoś mi kiedyś powiedział bardzo mądrą rzecz, a mianowicie "mądry zrozumie, głupi nie koniecznie...", to nie znaczy jednak, że ci, którzy odwracają się w trudnych momentach są głupi, może to być spowodowane różnymi rzeczami. Ale zgodzę się z Tobą, że wiele osób nie potrafi odnależć się w obliczu ciężkiej choroby innego człowieka. Sama nie wiem, czy potrafiłabym okazać wsparcie osobie z nowotworem w ostatniej fazie choroby. Czasem wystarczy tylko być, wysłuchać, i nie trzeba nic mówić. Przykre co piszesz o swoich dolegliwościach, innych nie zmienisz, dlatego chyba najlepsze jest nie zwracać na to uwagi, i robić swoje...Dziękuję, na pewno zajrzę na stronę:)Tymczasem Wszystkiego dobrego dla Ciebie!!
OdpowiedzUsuń