"O krok" od kwasicy.

Witajcie,
W dzisiejszym poście cukier na poziomie, ale od tej drugiej, gorszej strony. Przyzwyczaiłam się i jeśli już pisałam to zazwyczaj o tych dobrych wartościach glikemii. Nie zawsze jednak udaje się nam na co dzień osiągać te prawidłowe, idealne. W takich sytuacjach też jednak musimy sobie jakoś z nasza cukrzyca radzić, a przynajmniej zawsze próbować...

Przyznam się, że dla mnie taki poziom, który co gorsza, utrzymywał się w ostatni poniedziałek kilka godzin, był okropnym doświadczeniem. Trudno mi dzisiaj uwierzyć, że kilkanaście lat temu potrafiłam z takimi cukrami „normalnie” funkcjonować. W chwili obecnej mój organizm funkcjonuje na poziomach 60-130 mg%. Oczywiście zdarzają się pojedyncze wyskoki, nie jestem idealna i moja choroba również. Jednak kiedy moja cukrzyca „przenosi mnie” na inny biegun, wówczas mój organizm daje mi nieźle do wiwatu...

Powodem tej poniedziałkowej hiperglikemii było prawdopodobnie zatkanie wkłucia. Niestety nieustannie popełniałam ten sam błąd, który nazywa się optymistycznym spojrzeniem na sprzęt, a ten w końcu może zawieść. W mojej torbie można było znaleźć niemalże wszystko, ale tego co byłoby wskazane w cukrzycy w takich wypadkach, nigdy nie posiadałam. Poza sokiem, o nim pamiętałam i pamiętam zawsze. Zatem nieprzygotowana, co oznacza w praktyce brak wkłucia zapasowego, pena, udałam się na zajęcia, z cukrem 135 mg%. Po dwóch godzinach kontrolnie oznaczyłam poziom glukozy, ta wówczas wynosiła 356 mg. Moja hiperglikemia była zbijana przez dobrych 5 godzin i nic. Całe szczęście, że glukoza po osiągnięciu szczytowego 493 mg, nie rosła już bardziej, nie spadała jednak, mimo sporych interwencji bolusowych. Cierp ciało coś chciało w końcu…

Po tak długim czasie walki z przysłowiowym wiatrakiem znalazłam się w domu, gdzie pierwsze co zrobiłam to zmieniłam wkłucie i zaczęłam zbijanie. Była jeszcze woda, dużo wody, bo czułam jakby mój organizm wypełniony był totalną pustynią... Niestety zaczęłam też wymiotować, czułam się coraz gorzej, a mięśnie bolały mnie jakbym co najmniej przebiegła maraton. Diagnozę postawiłam sobie sama, oczywiście bez żadnej wątpliwości kwasica. W tym momencie miałam dwa wyjścia, albo od razu udać się do szpitala, albo spróbować sama poradzić sobie z całym bałaganem. Zawsze w takich wypadkach, bo w końcu nie jedną kwasice przerabiałam, mam chyba więcej szczęścia niż rozumu, w większości ogarniałam sama. Udało się i tym razem…

Kontrola, zbijanie, woda, trwało to mniej więcej 2-3 godziny zanim cukier się unormował, a ja przestałam wymiotować powodzią. Następnie uzupełniłam elektrolity i nawodniłam się wodą kokosową, więc było już z górki. Aczkolwiek miałam niemalże cały dzień z głowy. Postanowiłam tez odpuścić w kolejnym dniu trening. Wiedziałam, że będę zbyt osłabiona, aby móc poddać się intensywnym ćwiczeniom.

Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło i to chyba sprawdza się zawsze. Od ostatniego poniedziałku na stałe zamieściłam w swojej torbie wkłucie awaryjne, abym w takich oto sytuacjach mogła jak najszybciej reagować. Niby nic wielkiego, a jednak potrzebowałam czasu, aby dojrzeć i do tej decyzji. Bez sensu jest doprowadzać swój organizm do takich wariacji. Nawet jeśli jest to epizod, w co dziennej samokontroli i przytrafia się raz na pół roku, to i tak lepiej go nie doświadczać. Nigdy w końcu nie ma się pewności, czy dany epizod będzie tym, na miarę naszych możliwości. W końcu nasze organizmy, nasza odporność, są raz w lepszej, kiedy indziej w gorszej formie. Dlatego moi Drodzy, nosimy zawsze ze sobą dodatkowe wkłucia, czy pen. Nie ważą, ani nie zajmują sporo miejsca, a czasami mogą zapobiec zdarzeniu nieprzyjemnemu, jakim bez wątpienia jest kwasica. 


Pozdrawiam Was już dużo mniej cukierkowo,
Ania 


Komentarze

Popularne posty