ASDA Foundation Derby Half Marathon 2018.

Witajcie,
Po tygodniowej przerwie  wracam na bloga z kolejnym artykułem. Mam nadzieję, że dobrze, a przede wszystkim aktywnie spędziliście kolejny długi weekend. Pogoda w tym roku szaleje, a więc warto z niej korzystać. Niestety u mnie w tym aspekcie dużo gorzej, ale o aktywności nie zapominam. W ostatnią niedzielę przebiegłam kolejny swój półmaraton w życiu. Muszę aż się zatrzymać i policzyć, który to? Obliczyłam, że 10, a więc tym samym wkroczyłam w dwucyfrową liczbę medalową. Niedzielny półmaraton był dla mnie sporym wyzwaniem, gdyż po raz pierwszy biegłam w Anglii, a dokładnie w mieście Derby położonym nad rzeką Derwent. Jak było i czym angielskie zawody różnią się od polskich?

Od kiedy przyjechałam do Anglii moje treningi nie są zbyt ambitne. Wciąż szukam swoich ścieżek do biegania, tras rowerowych i wciąż brakuje mi moich, wydeptanych i wyjeżdżonych nad poznańską Maltą. Poza tym pogoda w Anglii wciąż daleka do tej jaką lubię najbardziej, mimo, że podobno w tym roku i tak jest bardzo dobra. Aż boję sobie wyobrażać niepogodny odcień Anglii w maju i czerwcu. Niestety, jeżeli chcę nadal pracować nad formą i przygotowywać się do kolejnych sportowych wyzwań, będę musiała chcąc nie chcąc, jakoś się do tego przyzwyczaić. Dochodzi również odmienna wilgotność powietrza, pagórkowaty teren, często silne wiatry i od nowa pracuję nad czasem.

Przestaję już narzekać, bo z takim podejściem będzie słabo…
W dniu startu pobudkę miałam o 4.30. Do Derby z Wakefield jest około godziny drogi. Nie będę pisać o kilometrach, bo na żadnym znaku tej jednostki nie uświadczyłam, więc nie wiem. Po drodze trzeba było zaliczyć jeszcze dodatkową kawę, bo powieki same opadały na stojąco. Start Half Maratonu w Derby zaplanowany był na 9.15. Dziwna godzina przyznaję szczerze i po raz pierwszy spotkałam się z taką porą. Dla odmiany w Anglii nie występuje coś takiego jak pakiet startowy, numer startowy przychodzi na adres pocztą. Mój przyszedł w ubiegłą środę i czekałam na niego około 1,5 tygodnia. Koszt udziału w większości biegów na dystansie półmaratonu 21,196 km, 13,1 mili, to około 30 funtów. W tej cenie jest udział w biegu, medal, pamiątkowa koszulka. Poza tym w woreczku, który otrzymuje zawodnik po przekroczeniu mety, były dwa batony, żele energetyczne, mieszanka orzeszków oraz napój proteinowy. 

Sama organizacja była daleka od tej, do jakiej przywykłam. Brakowało mi miasteczka zawodów, gdzie atmosfera zawodów wyczuwalna jest już od piątku, bo od tego dnia w Polsce odbiera się pakiety startowe. Stoisk z akcesoriami i odzieżą sportową oraz suplementami, gdzie można zawsze zaczerpnąć informacji o nowinkach na rynku, czy wejść w ciekawe konwersacje. Było co prawda kilka stoisk, ale odzież absolutnie nie pasująca do moich preferencji. W momencie, kiedy zobaczyłam czapkę do biegania, która bardziej przypominała tą zimową i to nie na bieg, a lepienie bałwana w silnych mrozach, zdziwiłam się bardzo…


Trasa półmaratonu przebiegała w 1/3 po asfalcie, w pozostałej po terenie w lesie, więc o biciu życiówek nie było mowy. Był to akurat w tym wszystkim pozytyw, gdyż tego dnia było wyjątkowo słonecznie i bardzo ciepło oraz bezwietrznie. Część trasy, która przebiegała w słońcu była bardzo ciężka i gorąca. W lesie biegło się pod tym względem zdecydowanie przyjemniej. Bałam się bardzo sporych i licznych podbiegów. Było ich trochę, ale na całe szczęście nie były aż tak ciężkie do pokonania. Niestety, z mojego punktu widzenia, zbyt mała była ilość punktów nawadniania oraz odżywczych. Na całym dystansie punkty z wodą występowały co 5 mil i pojawił się tylko jeden punkt odżywczy, gdzie można było poczęstować się żelem energetycznym oraz żelkami, nawet bardzo dobrymi. Start i meta zlokalizowane były przy stadionie Pride Park Stadium. Ku mojemu zdziwieniu nie było ograniczenia czasowego na pokonanie dystansu, gdzie w Polsce na dystansie półmaratonu są to 3 godziny.

Moja cukrzyca postanowiła, że i ona nie będzie dla mnie zbyt łaskawa. Pobudka z cukrem 156, czyli dobry poziom, aby pobiec dobre kilometry. Schody zaczęły się po zjedzeniu śniadania startowego, które nie było tym tradycyjnym. Na godzinę przed startem Libra wskazywała 339 mg%. Ostrożne zbijanie bezpośrednio przed wystartowaniem dały mi 223, obniżyłam bazę na 2h przed i dołożyłam banana na 15 minut przed przekroczeniem linii, gdy mój licznik zaczął odmierzać czas. Pierwszy pomiar zrobiłam po około 60 minutach, 104 z strzałką w dół, spożyłam żel oraz kilka żelków z punktu odżywczego. Później postanowiłam już nie marnować czasu na skanowanie, czułam, że wszystko jest w porządku. Zakończyłam z poziomem 61 i bez hipoglikemii na trasie.  


Metę przekroczyłam osiągając czas 2:09:07, co dało mi 1396/2640 miejsce w kat. Open, 304 w kat. Ogólnej kobiet oraz 123 miejsce w kategorii K35. Myślę, że była to jedna z mniejszych imprez biegowych tego typu w UK. Do tej pory brałam udział w dużo większych imprezach biegowych. Pewnie jest to kwestia przyzwyczajenia, ale do Polski Anglii daleko. Nie bez powodu polskie półmaratony, maratony cieszą się takim powodzeniem i są tak wysoko oceniane na arenie międzynarodowej. A jakie są Wasze doświadczenia w startach poza Polską? Piszcie w komentarzach. Pozdrawiam Was sportowo :) 

Komentarze

Popularne posty