Miał być Maraton, miał być Dystans Królewski.

Witajcie,
Po bardzo długiej ciszy na moim blogu wracam do dzielenia się z Wami swoimi sportowymi, cukrzycowymi zawirowaniami, ale i nie tylko. W ostatnich artykułach odliczałam dni do poznańskiego maratonu, a także starałam się na bieżąco dzielić swoją kondycją, czy to na blogu, czy moich social mediach. W tym roku wydawało mi się, że jestem już tak blisko, aby zmierzyć się z królewskim dystansem i że tym razem nic nie może zawieść. Tymczasem w sporcie nigdy nic nie jest pewne i przesądzone. Nawet najlepszym zdarza się dyskwalifikacja. W dzisiejszym artykule będzie o tym dlaczego i w tym roku nie mogłam wystartować w poznańskim maratonie 14.10.2018…


Przyznam się szczerze, że odczuwam rodzaj osobistej porażki właśnie z tego powodu, że nie mogłam wystartować. Nie jest mi łatwo pogodzić się z tym faktem do chwili obecnej, zwłaszcza, że z biegania będę wyłączona jeszcze przez dłuższy czas. Nie jest łatwo, kiedy to na tydzień przed zawodami dostaje się kolejnego kopa od losu w postaci sportowej kontuzji. Tym bardziej, że człowiek zdaje sobie sprawę z tego, ile kosztują go treningi, ile poświęca na nie czasu, z czym się mierzy i w końcu jak bardzo chce zrobić coś o czym marzy... Wtedy często padają pocieszenia typu: „jeszcze nie jeden maraton”, „widocznie masz być w jeszcze lepszej formie”, itd. 

Tymczasem…

Niedziela 7:10, godzinny poranne, wyszłam na trening. Zaplanowałam przebieżkę około 17 km. Niestety mam to do siebie, że jak sobie coś zaplanuję, to muszę to zrobić. W przeciwnym razie odczuwam dyskomfort. Nic nie wróżyło, że mój niedzielny trening, ostatnie dłuższe kilometry biegowe przed godziną zero, skończą się dla mnie właśnie kontuzją. Biegło mi się bardzo dobrze, czułam świeżość w nogach i nawet przez moment pomyślałam, że chciałabym również podczas maratonu czuć taką moc. Między 8 a 10 km zaczęłam odczuwać lekki ból w łydce? Do koca nie potrafię określić jaki to był ból i gdzie dokładnie był zlokalizowany. W dalszym etapie poczułam słabość w nodze. Przez myśl mi nie przeszło, aby zakończyć trening. Postanowiłam biec zgodnie z zaplanowaną trasą. Przede mną był spory podbieg, który liczył około 1,2 km. Udało się go pokonać bez większego problemu. Niestety kiedy zbiegałam zaczęły się schody. Zaczynało być coraz trudniej. Biegłam kuśtykając, a co kilka przebytych metrów byłam zmuszona zatrzymywać się, aby rozciągać i masować łydkę. Na 15 km mogłam już przestać, bo byłam zaledwie kilka metrów od domu, ale postanowiłam, że dopełnię swojego dzieła. Jednak dalsza część treningu odbywała się tak, jakbym zatraciła moc w nodze. Bolało podczas biegu coraz mocniej i chyba wtedy właśnie zaczęło docierać do mnie, że mam po maratonie…


Niestety moje przeczucia się potwierdziły. Oczywiście łudziłam się jeszcze, może nie do niedzieli, ale do piątku, kiedy to odebrałam pakiet startowy, że może pobiegnę. Niestety i tym razem byłam zmuszona obyć się smakiem. Dobrze, że mogłam chociaż odrobinę posmakować klimatu związanego z poznańskim maratonem. 

Zanim trafiłam do lekarza, przerobiłam niemalże cały internet w poszukiwaniu informacji co to może być. Z jednej strony szukałam diagnozy, a z drugiej nadziei, że to zwykłe zmęczenie i po kilku dniach wszystko wróci do normy. Wstępnie postawiłam diagnozę, że mam zapalenie mięśnia piszczelowego. Lekarz ortopeda po wykonaniu usg stwierdził, że dokładnie diagnoza brzmi: zapalenie przyczepu mięśnia piszczelowego. Rehabilitacja, zmiana planu treningowego, rozciąganie, rolowanie i powinnam wrócić do biegania. Zaczynając od wbiegania na 5 piętro, aby nie stracić za bardzo wydolności. Szczerze mówiąc, to odnoszę wrażenie jakby moja wydolność bardzo ucierpiała przez te 3 tygodnie odkąd jestem bez biegania. Dobrze chociaż, że mogę spokojnie jeździć na rowerze. Aczkolwiek noga boli, więc i tak w trybie bardzo oszczędnym.


Nie było by tej kontuzji, gdybym lepiej oceniła mój wysiłek fizyczny w ciągu ostatnich kilku tygodni. Kilkugodzinna praca fizyczna w jednym miejscu obciąża niemalże wszystkie stawy, mięśnie, biodra, kolana. W momencie kiedy dochodzą do tego jeszcze treningi… Mnie zabrakło po raz kolejny rozsądnej oceny i spojrzenia całościowego na wysiłek fizyczny na jaki siebie narażam w ciągu tygodnia. Powiedzenie, które brzmi „mądry Polak po szkodzie” okazało się znowu trafne. Frycowe trzeba zapłacić, aby móc się czegoś w życiu nauczyć. Kończąc już mój dzisiejszy artykuł, niech będzie on dla Was również pewnego rodzaju nauką, bo szkoda kiedy ciężka praca kończy się nie tak jak miała... Mam nadzieję, że kiedyś w końcu zrobię ten Maraton i będzie to poznański maraton, który cieszy się bardzo dużym uznaniem wśród wielu, mniej i bardziej doświadczonych biegaczy. Nie muszę bić rekordów, ale chciałabym zmieścić się w tych 6 godzinach i ukończyć go w zdrowiu. A wcześniej oczywiście wystartować :) Jeżeli masz podobną historię do mojej, to podziel się nią proszę, zostawiając komentarz :) Do następnego napisania :) Pozdrawiam Was słodko, a nawet bardzo słodko :)


Komentarze

Popularne posty